Telefon Pana Harrigana (2022) - recenzja adaptacji filmowej opowiadania Stephena Kinga ze zbioru opowiadań "Jest Krew..."


Film „Telefon Pana Harrigana” w reżyserii Johna Lee Hancocka, oparty na noweli Stephena Kinga z tomu "Jest krew…", to kameralna, powolna w tempie opowieść, łącząca elementy dramatu obyczajowego, historii o dorastaniu oraz subtelnego thrillera z nutą nadprzyrodzonej grozy. Akcja osadzona jest w niewielkim amerykańskim miasteczku, a głównym bohaterem i narratorem jest Craig, w którego młodszą wersję wciela się Jaeden Martell. Chłopak jako nastolatek podejmuje pracę u starszego, zamożnego i enigmatycznego pana Harrigana (Donald Sutherland), emerytowanego biznesmena, który mieszka samotnie w dużej posiadłości. Craig pomaga mu w czytaniu gazet, drobnych obowiązkach i spędza z nim czas, powoli budując nietypową relację, w której miesza się podziw, szacunek i rodzaj przyjaźni na przekór różnicy wieku. Ważnym momentem fabuły jest podarowanie Harriganowi przez Craiga nowoczesnego iPhone’a – symbolu wchodzącej w życie codzienne nowej technologii. Początkowo gest ten wydaje się drobiazgiem, jednak po śmierci Harrigana urządzenie staje się przedmiotem o złowieszczym znaczeniu. Craig wkłada telefon do trumny przyjaciela, a później zaczyna wysyłać na jego numer wiadomości i wykonywać połączenia – i ku jego zdumieniu, pojawiają się odpowiedzi sugerujące, że Harrigan, wbrew prawom natury, wciąż „odbiera” sygnał.

Film w dużej mierze trzyma się struktury literackiego pierwowzoru, ale John Lee Hancock kładzie nacisk na tonację melancholijną i psychologiczną, a nie na typową dla Kinga grozę. Tempo narracji jest powolne, skupione na relacji bohaterów i stopniowym budowaniu atmosfery. Hancock unika dosłownych scen horroru – brak tu wyskakujących strachów czy efektów specjalnych na pierwszym planie. Groza ma formę sugestii, cichego niepokoju i pytań pozostawionych bez odpowiedzi. Duża w tym zasługa zdjęć Johna Schwartzmana, który kreuje obraz małego miasteczka w stonowanej, lekko wyblakłej palecie barw, co podkreśla klimat wspomnień i przemijania. Kamera często zatrzymuje się na detalach – twarzy Craiga podczas rozmów z Harriganem, pustych korytarzach, spowitych półmrokiem pomieszczeniach, co sprzyja budowaniu napięcia.

Największym atutem filmu jest aktorstwo. Donald Sutherland tworzy przekonujący portret Harrigana – człowieka surowego, błyskotliwego, momentami chłodnego, ale kryjącego w sobie cieplejsze nuty. Jego charyzma sprawia, że każda scena z jego udziałem nabiera ciężaru i wiarygodności. Jaeden Martell dobrze radzi sobie z rolą Craiga, oddając zarówno nieśmiałość młodego chłopaka, jak i narastający w nim niepokój oraz poczucie winy. Chemia między bohaterami jest kluczowa dla odbioru całej historii i stanowi fundament emocjonalny filmu.

Pod względem adaptacji scenariusz stara się być wierny noweli, jednak pewne elementy zostały uproszczone lub pominięte, co może zawieść fanów książki. Zredukowano część rozważań Craiga, przez co moralne dylematy bohatera są mniej wyraźne niż w literackim pierwowzorze. W efekcie film koncentruje się bardziej na atmosferze i obrazie relacji, a mniej na analizie psychologicznej czy społecznym komentarzu o wpływie technologii. Element nadprzyrodzony pojawia się późno i jest na tyle subtelny, że niektórzy widzowie mogą odnieść wrażenie, że oglądają raczej dramat z domieszką tajemnicy niż horror.

Mocne strony filmu to klimatyczne zdjęcia, nastrojowa muzyka, dobre aktorstwo i umiejętne wprowadzanie widza w intymny świat Craiga i Harrigana. Słabsze punkty to spowolnione tempo, które dla części publiczności może być nużące, oraz brak wyraźnej kulminacji – opowieść kończy się w tonie wyciszonym, bardziej refleksyjnym niż spektakularnym. Dla widzów nastawionych na mocny horror może to być rozczarowujące, natomiast dla tych, którzy cenią subtelne historie o stracie, pamięci i cienkiej granicy między światem żywych a umarłych, film będzie trafionym wyborem.

„Telefon Pana Harrigana” w wersji filmowej to przede wszystkim opowieść o więzi dwóch ludzi z różnych światów i o tym, jak technologia staje się mostem – i jednocześnie przepaścią – między nimi. To kameralna, spokojna adaptacja, która nie epatuje strachem, lecz stawia na atmosferę, melancholię i pytania bez łatwych odpowiedzi. Dla fanów Kinga może być interesującym uzupełnieniem lektury, a dla szerszej widowni – propozycją wieczoru z filmem, który straszy bardziej ciszą i sugestią niż krzykiem i efektami specjalnymi.

~Smiley~

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Popeye: The Slayer Man (2025) - Recenzja

A Knight's War (2025) - Recenzja

Autopsja Jane Doe (The Autopsy of Jane Doe) 2016 - recenzja