Halloween: Resurrection (2002) - recenzja
Po zaskakująco udanym i elegancko zamkniętym „Halloween: H20”, w którym Laurie Strode ścina głowę Michaelowi Myersowi, nikt nie spodziewał się kontynuacji. Ale… Hollywood nie zna granic, jeśli chodzi o kontynuacje dochodowych marek. I tak, cztery lata później, dostaliśmy „Halloween: Resurrection” – film, który miał odświeżyć serię, wprowadzić ją w erę internetu i reality show. W praktyce? Zafundował widzom prawdziwą horrorową katastrofę.
Film rozpoczyna się od mocnego otwarcia: Laurie Strode (ponownie Jamie Lee Curtis) przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Żyje, ale nie ufa już swojej percepcji po tym, jak… (i tu zaczyna się retkon) zabiła niewinnego sanitariusza w masce Michaela, a nie jego samego. Myers oczywiście wraca, przebija się przez ochronę i po krótkim pojedynku zabija Laurie. Już na samym początku film szokuje – ale nie w sposób, który budzi respekt. Ginie główna bohaterka całej sagi, w sposób szybki, pozbawiony emocji i konsekwencji.
Reszta filmu to zupełnie nowy wątek: grupa młodych ludzi bierze udział w internetowym reality show „Dangertainment”, którego akcja toczy się… w opuszczonym domu Michaela Myersa w Haddonfield. Uczestnicy mają spędzić noc w domu, odkrywając tajemnice jego przeszłości, wszystko transmitowane na żywo przez internet. Szybko okazuje się, że Michael również tam jest – i nie zamierza tolerować gości.
W teorii koncept nie był zły: połączenie slashera z konwencją reality show i transmisją live mogło wnieść coś świeżego. Dzieje się to w czasach boomu na „Big Brothera”, rosnącej roli internetu i cyfrowych kamer. Pomysł, by bohaterowie oglądali śmierć uczestników na ekranach i nie wiedzieli, czy to gra, czy prawdziwe morderstwa – mógł zadziałać.
Film ma też kilka dobrze zrealizowanych momentów napięcia, zwłaszcza gdy kamera z pierwszej osoby śledzi postaci w ciemnych pomieszczeniach. Atmosfera opuszczonego domu, zamaskowanego zabójcy i Halloween w tle – nadal działają.
Niestety, to wszystko ginie w chaosie tandetnego scenariusza, sztampowych postaci i niezamierzonego humoru. Bohaterowie są płascy, dialogi żenujące, a logika wydarzeń – w najlepszym razie dyskusyjna. Michael zabija bez większego klimatu; reżyser zamiast grozy stawia na akcję i komediowe akcenty, które zabijają napięcie.
Największą kontrowersją pozostaje postać Freddiego, granego przez Bustę Rhymesa, który w finale... kopie Michaela Myersa w klatkę piersiową i krzyczy: „Trick or treat, motherf**r!” To scena, która miała być kulminacją, a stała się memem. Trudno ją traktować poważnie, jeszcze trudniej oglądać z zaangażowaniem.
Śmierć Laurie została potraktowana jak formalność – bez emocjonalnego ciężaru, bez godnego pożegnania. A przecież to ona była sercem tej serii.
Część "Resurrection” cierpi na klasyczny syndrom: próba bycia nowoczesnym za wszelką cenę bez zrozumienia, czym tak naprawdę był oryginalny „Halloween”. Gdy John Carpenter tworzył swoją opowieść w 1978 roku, operował ciszą, cieniem, niepokojem. Tutaj dostajemy skaczącą kamerę, okrzyki, kung-fu i tanie efekty komputerowe. Zabrakło subtelności, charakteru i szacunku dla postaci.
Niektórzy twierdzą, że ten film to „parodia samego siebie” – i jest w tym trochę prawdy. Niestety, niezamierzona parodia.
„Halloween: Resurrection” to film, który miał być nowym początkiem, ale stał się końcem klasycznej linii fabularnej. Zamiast rozwijać mitologię, ośmieszył ją. Zamiast wzbudzić grozę, wzbudził zażenowanie. To część, którą nawet najwięksi fani serii próbują wymazać z pamięci – i nie bez powodu.
Ocena: 3/10
Za kilka klimatycznych ujęć, pomysł, który miał potencjał, i ostatni występ Jamie Lee Curtis przed rebootem. Cała reszta? Rozczarowanie.
~Smiley~
Komentarze
Prześlij komentarz