Halloween VI: Przekleństwo Michaela Myersa ("Halloween VI: The Curse of Michael Myers) 1995 - recenzja
Po pięciu częściach i niemal dwóch dekadach od premiery oryginału, seria „Halloween” znalazła się w kreatywnym rozdrożu. Michael Myers nie był już tylko bezosobowym mordercą — stawał się coraz bardziej częścią większego „zła”, a twórcy zaczęli flirtować z koncepcją okultystycznego pochodzenia jego siły. Szósta część, „Przekleństwo Michaela Myersa”, to film ambitny, próbujący wyjaśnić motywacje tytułowego zabójcy poprzez konspiracje, kult i przeklęte dziedzictwo.
Niestety, za kulisami panował totalny bałagan. Film przeszedł przez masywne dokrętki, zmiany scenariusza, a ostatecznie wypuszczono dwie bardzo różne wersje: wersję kinową i Producencką (Producer’s Cut), która ujrzała światło dzienne dopiero później. Skupmy się na wersji kinowej, która – mimo wad – nadal potrafi zaintrygować.
Akcja toczy się sześć lat po wydarzeniach z części piątej. Michael Myers uprowadził młodą Jamie Lloyd, która w międzyczasie urodziła dziecko. Już w pierwszych scenach widzimy, że Jamie ucieka z noworodkiem – niestety, szybko zostaje zamordowana przez Michaela (co rozczarowało wielu fanów serii). Dziecko jednak trafia w ręce nieznanych pomocników i ostatecznie do Paula Rudda… czyli do postaci Tommy’ego Doyle’a – ocalałego chłopca z oryginalnego „Halloween”.
Tommy, teraz dorosły, obsesyjnie bada przeszłość Michaela i kultu „Thorn” – tajemniczej organizacji, która według niego wykorzystuje Michaela jako narzędzie starożytnego rytuału. Wedle tej koncepcji, Myers nie jest po prostu szaleńcem – jest wybranym, który musi zabić swoją rodzinę, by wypełnić przekleństwo i ocalić innych.
Obok Tommy’ego poznajemy rodzinę Strode’ów mieszkających w dawnym domu Myersów, w tym nianię i młodą matkę – Kara Strode – która nieświadomie trafia w sam środek koszmaru. Loomis, znów grany przez Donalda Pleasence’a w jego ostatniej roli przed śmiercią, zostaje wezwany z emerytury, by po raz ostatni zmierzyć się z Złem.
Na tle poprzednich części „Halloween 6” wyróżnia się mrocznym klimatem i cięższym tonem. Atmosfera Haddonfield jest duszna, opresyjna – święto Halloween zostaje zakazane, a mieszkańcy żyją w cieniu dawnych tragedii. Jesienne zdjęcia, nieco przerysowane światło i opresyjna muzyka dają filmowi styl, który przypomina bardziej horror z lat 90. niż klasyczny slasher z lat 80.
Muzyka, będąca nowoczesną wersją klasycznego motywu Carpentera, została wzbogacona o cięższe brzmienia – gitarowe riffy i industrialne dźwięki nadają filmowi agresywniejszy rytm.
Paul Rudd w jednej ze swoich pierwszych ról filmowych, jako Tommy Doyle, wypada dziwnie, ale intrygująco – jego postać to outsider, który próbuje ratować świat, choć sam ledwo radzi sobie z rzeczywistością. Danielle Harris nie powróciła do roli Jamie, ale młoda J.C. Brandy radzi sobie przyzwoicie z dramatycznym materiałem, mimo niewielkiego czasu ekranowego.
Największym problemem filmu jest jego chaotyczna struktura fabularna. Przez zmiany i dokrętki film sprawia wrażenie skleconego z fragmentów różnych historii. Wątki są porzucane lub nie wyjaśnione (np. postać „Człowieka w czerni”, który pojawił się w „Halloween 5”, otrzymuje enigmatyczne tło, ale bez konkretów).
Wprowadzenie kultu „Thorn” i całej okultystycznej mitologii dzieli widzów. Dla jednych to ciekawe pogłębienie legendy Michaela; dla innych – pozbawienie serii tego, co było jej siłą: prostoty i tajemniczości. „Michael zabija, bo musi, bo rytuał, bo gwiazdy...” – to brzmi sztucznie, jakby ktoś próbował na siłę nadać sens czemuś, co wcześniej było po prostu archetypowym złem.
Niektóre sceny są wyjątkowo brutalne – bardziej niż w poprzednich częściach – a jednocześnie pozbawione emocjonalnego ciężaru. Ofiary giną szybko, często bez budowania napięcia. Michael staje się bardziej brutalny, ale mniej „straszny” – jest zbyt dosłowny, zbyt eksponowany.
Film ma też wymiar sentymentalny – to ostatni występ Donalda Pleasence’a jako dr Loomis. Jego wiek i zdrowie są widoczne, ale nie przeszkadzają – wręcz przeciwnie, nadają postaci jeszcze większej tragiczności. Jego monologi są krótsze, ale nadal nacechowane obsesją i zmęczeniem życiem. Ostatnia scena – niedopowiedziana, otwarta – miała być pomostem do kolejnej części, ale dziś brzmi jak ponury epilog jednej z najważniejszych postaci całej serii.
„Halloween 6: Przekleństwo Michaela Myersa” to film pełen sprzeczności. Ma momenty klimatyczne, dobre zdjęcia, ciekawą muzykę i odważny pomysł na rozwinięcie mitologii. Ale cierpi na skutek chaotycznej produkcji, licznych cięć i przepisania scenariusza. Jako kontynuacja – gubi się między horrorem a mistycznym thrillerem. Jako samodzielny film – może intrygować, ale rzadko satysfakcjonuje.
Ocena: 5.5/10
Dla fanów – ciekawostka. Dla nowicjuszy – raczej zdezorientowany start. „Halloween 6” to zmarnowana szansa i jednocześnie pomost do kolejnych, bardziej nowoczesnych odsłon cyklu.
~Smiley~
Komentarze
Prześlij komentarz