Karzeł ("Leprechaun") 1993 - irlandzka legenda w horrorze - recenzja
W świecie horroru lat 90. „Karzeł” (oryg. „Leprechaun”) z 1993 roku zajmuje miejsce osobliwe — gdzieś pomiędzy kiczem, pastiszem a próbą stworzenia nowego ikonicznego potwora. Reżyser Mark Jones, dotychczas kojarzony głównie z telewizją, postanowił zaserwować widzom opowieść, która łączy elementy klasycznego slashera z humorem i folklorem celtyckim. Efekt? Film tak dziwny, że trudno go porównać do czegokolwiek innego, a zarazem zaskakująco zapadający w pamięć.
Historia rozpoczyna się w chwili, gdy Daniel O’Grady wraca do domu z Irlandii, przywożąc... garnuszek złota, który, jak się okazuje, należał do tytułowego karła – demonicznego Leprechauna. Ten, rozwścieczony kradzieżą, wyrusza, by odzyskać swoją własność, nie cofając się przed żadną brutalnością. Dziesięć lat później, gdy do starego domu O’Grady’ego wprowadza się młoda dziewczyna Tory (debiutująca na ekranie Jennifer Aniston) i jej ojciec, potwór budzi się i rozpoczyna krwawą pogoń za utraconym skarbem.
Choć fabuła opiera się na dość prostym schemacie „złodziej – potwór – zemsta”, reżyser wrzuca do tej mieszanki sporą dawkę absurdu, czarnego humoru i groteski, która czasem działa, a czasem balansuje na granicy niezamierzonej parodii.
„Karzeł” nie jest filmem strasznym w klasycznym sensie. Ma kilka scen brutalnych, parę momentów napięcia, ale dominującym tonem jest czarna komedia. Warwick Davis w roli tytułowego potwora zagrał z niepohamowaną radością – jego Karzeł jest złośliwy, sadystyczny, ale też prześmiewczy i teatralny. Morderstwa, które popełnia, są często absurdalne: potrafi zabić ofiarę skacząc jej na twarz miniaturowym samochodzikiem albo szukać swojego złota przeszukując kuchenne szafki z dziecięcym entuzjazmem.
Film pełen jest kolorów, dziwnych efektów dźwiękowych i kampowych dialogów. Scenografia przypomina tanie amerykańskie produkcje telewizyjne z początku lat 90., ale to właśnie nadaje mu pewien nostalgiczny, oldschoolowy urok. Operator nie ucieka się do zbyt wielu sztuczek – większość scen nakręcona jest klasycznie, statycznie, co dodatkowo podkreśla teatralność całości.
Jennifer Aniston, na długo przed „Przyjaciółmi”, wciela się w Tory – typową dziewczynę z miasta, która musi nauczyć się, jak radzić sobie w obliczu zagrożenia. Choć jej postać nie jest szczególnie pogłębiona, Aniston daje radę i zaskakująco dobrze wypada w scenach grozy, jak na debiut. Reszta obsady, w tym Ken Olandt jako lokalny chłopak Nathan oraz Mark Holton jako nieco opóźniony umysłowo Ozzie, pełni raczej funkcję „mięsa armatniego”, ale z humorem podchodzą do swoich ról.
Gwiazda jest tu jednak tylko jedna: Warwick Davis. Jego Karzeł to postać kultowa – śmieszna, straszna i groteskowa jednocześnie. Davisowi udało się stworzyć potwora, którego trudno traktować poważnie, a jednak nie sposób oderwać od niego wzroku. Jego rymowane kwestie i maniakalny śmiech to znaki rozpoznawcze, które z czasem stały się ikoną tej serii.
To pytanie, które trzeba sobie zadać oglądając „Karła”. Czy to horror? Czy to komedia? Film balansuje między jednym a drugim i często z rozmysłem rozbija konwencję. Pojawiają się klasyczne tropy: opuszczony dom, dzieciaki w niebezpieczeństwie, potwór z przeszłości – ale wszystko to podane jest w sposób świadomie przesadzony. Nie ma tu psychologii, nie ma wielowarstwowej narracji. Jest za to groteska i brutalność podana z mrugnięciem oka.
To film bardziej do oglądania z grupą znajomych niż do samotnego seansu przy zgaszonym świetle. Nie wywołuje dreszczy, ale zapewnia pokrętną, absurdalną rozrywkę.
Mimo chłodnego przyjęcia przez krytyków w latach 90., „Karzeł” zdobył status filmu kultowego, a jego sukces doprowadził do powstania aż ośmiu (!) kontynuacji i rebootów – w tym tak absurdalnych jak „Leprechaun in Space” czy „Leprechaun: Back 2 tha Hood”. Choć każda kolejna część coraz bardziej odlatywała w stronę kampowej parodii, pierwowzór z 1993 roku wciąż pozostaje najbliżej „horroru” z całej serii.
„Karzeł” to nie jest film dobry w klasycznym rozumieniu. Ale jest to film... niezapomniany. Kiczowaty, przerysowany, dziwaczny – a przy tym diabelnie rozrywkowy. To przykład, jak niskobudżetowy horror może znaleźć swoją niszę i publiczność, jeśli tylko odważy się być inny.
Ocena: 6/10
Dla fanów kampu, czarnego humoru i dziwacznych horrorów lat 90. – pozycja obowiązkowa. Dla miłośników klasycznych straszydeł – raczej kuriozum niż arcydzieło, ale warto je znać choćby po to, by zobaczyć, jak wygląda wampir... w wersji celtyckiej z rymującym toporem.
Komentarze
Prześlij komentarz